Dotarlismy do Tayrona Parque National. Jak popatrzeć na mapę to całkiem gdzie indziej niż Bogota.
Tayrona to nadmorski Park Narodowy nad Morzem Karaibskim. Nazwa pochodzi od plemienia Tayorona, które zamieszkiwało i częściowo zamieszuje do dziś tereny Sierra de Santa Marta. Popatrzcie na mapę a znajdziecie to jedno z najwyższych nadmorskich pasm górskich świata.
Prawie wprost z morza wyrasta pasmo górskie wysokie na ponad pięć i pół tysiąca metrów. To tu znajdue się słynne Ciudad Perdida - zagubione miasto kultury Tayrona. Normalnie z Bogoty to jakieś 24 h jazdy autobusem, Więc zdecydowaliśmy się na tutejsze tanie linie Aires. 6 miesięcu przed wylotem bilety były naprawdę tanie, tańsze niż przejazd aurobusem. Po 1 i 1/2 h lotu wyladowaliśmy na lotnisku w Santa Marta.
Polecam, bo po raz pierwszy lądowaliśmy na lotnisku, którego pas położony jest nad samym morzem. Dosłownie. Efekt jest taki ,że do końca wyglądało jakbyśmy mieli wodować. Pas pojawił się kiedy byliśmy na wysokości jakiś 3 metrów.
Z lotniska Santa Marta do centrum jest 26 km, ale kursuje sporo autobusów. Za oknami zupełnie inny swiat niz w Bogocie, Tam wiosna tu karaibskie lato. Widać że jesteśmy na Karaibach; kolory, zapachy, kwiaty, muzyka, kołyszące się biodra.
Teraz mam sie ucieszyć. System bez pytania wykopał mnie znowu. Zainstalował niezwykle ważne aktualizaje jakieś sześcdziesiąt, które pojawiły się na świecie w ciagu ostatnich czterech dni.
Ale coś za coś. Mam zainstalowane cenne aktualizacje za to nie mam tego co napisałem przez ostatnie pół godziny z wypiekami na twarzy. Spróbuję odtworzyć ale, że będzie z wypiekami, to już nie mogę obiecać.
Ludzie są niezwykle uczynni. Uśmiechnięci. Podjeżdżamy taksówką w miejsce skąd udjeżdżają busiki, które zawiozą nas pod bramę do Parku. To żaden dworzec. Ot, zwyczajowe miejsce, gdzie mają postój. Na rogu Calle 11 i Carrera 11.
Dzielnica zaniedbana. Widać specjalizację biznesową; częsci samochodowe i smary. Na szczęscie jest tez spożyczak, w którym uzupełniamy wodę - 12l. Dość drogo jedna butelka półtora litra wychodzi przeszło 2 tysiące.w iec w sumie nie warto bo w Parque Tayrona jest po 3 tysiące (choć bywa i drożej).
W jedynej w okolicy knajpie zjadamy almeurzos . Za 5 porcji z zupą i drugim daniem płacę 30.000 COP. Jednak mało kto tyka się zupy z obowiązkową wkładką kostno miesną. Korzysta z tego pani która dosiada się i poprawia po nas. Wystarcza tez na porcję na wynos.
Ekipa z chęcią przekształca sie w sponsorów tej charytatywnej akcji.
W końcu odjeżdżamy. Placimy po 4000 COP na głowę i po ok 1 h podjeżdżamy pod bramę parku. Wybór sklepow i miejs do jedzenia dużo lepszy jak w miescu, gdzie poszukiwaliśmy aprowizacji. Więc rad: kupujcie tutaj !!!
Wejscie do parku słono kosztuje, a dla obcokrajowców znacznie bardziej słono niż dla kolumbijczyków, Tylko Matti jest uprzywilejowany jako 'nino' płaci grosze.
Zostawiamy łącznie 147 tys COP. Bylaby szansa na znizkę dla uczniów, ale nie mieliśmyz sobą niczego co przypominałoby choć trochę legitymację szkolną. Warto zabrać bo w kasię byli skłonni dać tylko że robia kopię legitymcję, a tej nie mieliśmy.
Park składa się z kilkudziesięciu plaż i sporej połaci dżungli. Tylko kilka plaż jest zagodpodarowana. Wybraliśmy Arrecifes ponieważ ma wybór miesjc do spania i jedzeniam, aw pobliżu jest La Piscina - zatoczka chroniona przez rafę, jedyne w okolicu bezpieczne miejsce do kapieli, gdzie nie ma zdradzieckich wirów i fal.
Ogólnie wybór okazał się dobry choć młodzież wybiera cześciej El Cabo. Okazało się, że nie musimy przejść całego odcinka na piechotę bowiem spod bramy do Caniveral kursują busiki, które podwożą gości w cenie 2000 COP /os/ za odcinek ok 4 km.
W Caviveral kończy sie przejezdna droga i dalszy etap trzeba pokonać samemu na piechotę (albo wchodzi w grę opcja na osiołkach). Jest to zbawienne dla parku, bo jednak półtorej czy dwie godziny marszu przez dżunglę to spora bariera dla wielu mieszczuchów.
Ta trudność sprawia, że ta "topowa" atrakcja nie jest w dalszym ciągu zadeprtana. A przecież wystarczyłaby nitka asfaltu.... i byłoby tak wygodnie.....
Więc idziemy przez dżunglę nazwijmy tak zarośla przez które musimy sie przedzierać. Sporo podejść i plecaki też ważą swoje.
Wokół nas odgłosy prawdziwej dżungli ptaki, małpy, cykady. Ruch na ścieżce umiarkowany, co dobrze wróży. W koncu dochodzimy. Mimo, że ścieżka jest oznakowana i pokazuje jaki procent odcinka już pokonaliśmy widok ze skały na plaże Areecifes zaskakuje, że w końcu doszliśmy. Matti ze swoim 5 kilowym plecakiem jest niezwykle dzielny.
Jesteśmy prawie na miejscu.
W Arrecifes można znależć kilka hamakarni czylizbiorowych miejsc, gdzie można się przespać w hamaku pod moskitierą. My na wszelki wypadek mamy namiot, ale żeby było wygodniej dopłacamy też do hamaków (które okażą się hitem). Namiot , to było nasze ubezpieczenie na wypadek gdyby było ciężko o miejsca. Wszak dwa dni temu zaczęły się letnie wakacje szkolne w Kolumbii i w przewodnikach straszą, że w tym okresię tłumy kolumbijczyków walą na plaże. Na szczęście nie jest tak źle. W Arrecifes ustawionych jest może z 5-6 namiotów i zajętych raptem parę hamaków. Podoba mi sie ten model spartańskiej eko-turystyki. Przychodzimy sporo po piątej. Wszyscy marzymy o posiłku i śnie toteż plażę zostawiamy sobie na jutro. Dla porządku dodam że za namiot z 3 osobami i za dwa hamaki (3 noce płacimy z góry 149 tys COP). Jak na pobyt w raju ... darmocha.
Więcej trzeba będzie wydać na jedzenie i wodę, ale to zrozumiałe skoro wszystko trzeba tu przytachać na plecach ew. grzbietach osłów. Niespodzianką jest że w sklepikach można dostać wszystkie najważniejsze arytykuły takie jak pasta do zębów, papier toaletowy, krem do opalania czy spray przeciw moskitom.
Woda kosztuje 3000 COP, ale na plaży cena rośnie do 5000 COP.
Żyć nie umierać! Jesteśmy w raju i spędzimy to najbliższe 3 dni i 3 noce !!!!