Okolice Villa de Leyva, mają naprawdę sporo do zaoferowania turystom. Rozwija się ekoturystyka w różnych odmianach (piesza, konna, z podglądaniem ptaków, z poznawaniem roślin i ich zastosowań). Miłośnicy rzemiosła i pamiątek znajdą swój raj w Raquira. Kto nie może życ bez gór, w Santuario de Iguague (i nie tylko) ma wspaniałe tereny do wędrówek. Są atrakcje w stylu sportów ekstremalnych i spokojnej turystyki kulturowej ze zwiedzaniem kolonialnych i sakralnych zabytków. Swoistą specjalizacją regionu Villa de Leyva jest geologia i paleontologia. 150-100 mln lat temu cały region był zalany ciepłym morzem, z tego okresu pochodzi wiekszość skał osadowych spotykanych dziś na powierzchni ziemi w okolicy VdL. W tych skałach znajduje się naprawdę ogromne amonity i temu podobne skamieliny. Duża liczba domów i kościołów ma detale, a nierzadko i całe podłogi wykonane z czarnych, niezwykle twardych amonitów !!! Ważną atrakcją jest duża liczba kości dinozaurów znajdowanych tu obficie, a prawdziwym hitem słynny szkielet kronozaura (morskiego dinozaura) z El Fosil, ponoć najlepiej zachowany egzemplarz tego gatunku na świecie.
W drugim i trzecim dniu naszego pobytu w Villa de Leyva zabraliśmy się za poznawanie okolicy miasteczka. Najpierw rekonesans taksówką. Taksówkarz trafił nam się wyjątkowo miły, cierpliwy i ostrozny. Wybraliśmy 6 atrakcji i kazaliśmy się obwieżć po każdej z nich. A dzień póżniej samotna wędrówka po okolicznych górach (samotna ze względy na brak zdrowego i chętnego towarzysza, pod tym względem Tomek był niezastąpiony).
Oprócz El Fosil (kości kronozaura) widzieliśmy też dwa opactwa Ecce Homo (dominikanów), i La Candelaria (augustianów) oba z przełomu XVI i XVI w. Zobaczyliśmy pobieżnie miejsce gdzie zebrano megality znalezione w dolinie (niezasłużenie nazywane kolumbijskim Stonehenge). Najbardziej podobały mam się jeziorka Pozo Azul i ... Raquira. W tym ostatnim miejscu zabawiliśmy prawie dwie godziny wpadliśmy bowiem w szał zakupów. Dokończylismy kompletowanie wyposażenie hamakarni (kolejne cztery hamaki), a potem poszło... koszulki, figurki, dzwoneczki, doniczki, itd.
W środe, gdy wiadomo już było, że kolano Mikołaja to duże ryzyko, zdecydowałem się na samotny wypad w góry.
Miało być krótko i jaltowo, a wyszło.... jak zwykle :).
Wróciłem ledwie powłócząc nogami o 21.30. Ach to andyjskie poczucie czasu. Jak pytałem miejscowych w San Pablo de Iguague, ile czasu schodzi się do Villa de Leyva, to miały być 2 godziny, a zeszło mi pięć... w tym prawie trzy po ciemku. Błądzenie po tarasowych pólkach, zerodowanych stokach i strumieniach w ciemnościach, w towarzystwie najpierw robaczków świętojańskich a potem cudem odnalezionej i uruchomionej latarki, śmiało mogę zaliczyć do przeżyć z gatunku ekstremalnych. Łącznie w ciągu 10 h doszedłem mniej więcej na 3450 m (z 2200). Pogoda nie była rewelacyjna, przez większość podejścia w góre padało, ale w pewnym momencie pojawiło się słońce, rozeszłu sie chmury. Pomyślałem, że dobrze byłoby zrobić zdjęcia, zszedłem ze ścieżki i postanowiłem podejść przez łąke (paramos) do lepszego punktu widokowego... i w tym momenie spłoszyłem pięknego jelenia o jasno szarej sierści . Zerwał się ze swojego legowiska i przebiegł jakieś 4-5 metrów ode mnie. Szkoda, że aparat w tym momencie zapodział się na dnie plecaka. A może nie szkoda, bo zjawisko ze słońcem, które pojawiło się dosłownie na chwile i szarym jeleniem gdzieś w Santuario de Iguague było niemal mistyczne.